PRZEGLĄD SPORTOWY
Antoni Bugajski
Euro 2012 w Polsce i Ukrainie było wielkim sukcesem obu krajów. Uznawany za jego architekta, szef ukraińskiej federacji, Hryhorij Surkis w pewnym momencie uznał, że pomysł organizacji imprezy z Rosją wydaje mu się ciekawszy. – Władimir Putin odrzucił jednak jego propozycję i od tego momentu Surkis już lojalnie współpracował z nami – mówi w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet Jacek Kluczkowski, w latach 2005-2010 ambasador Polski w Kijowie.
Sama droga do organizacji Euro była niełatwa. Na kongresie UEFA w Dusseldorfie Surkis zarzucił polskiemu rządowi "wbicie noża w plecy"
– On pewnych rzeczy nie rozumiał, bo żył w innej rzeczywistości. Jemu wydawało się, że PZPN działa tak samo jak u nich Federacja Futbolu Ukrainy, jako organizacja lobbystyczna i gospodarcza - wspomina były ambasador
- Sam nie wierzy jednak, by szef ukraińskiej piłki kupił głosy delegatów, by zapewnić swojemu krajowi i Polsce organizację Euro 2012. – Myślę, że nie ryzykowałby swojego autorytetu dla sprawy, która jednak szybko mogła zostać ujawniona – wyjaśnia.
JACEK KLUCZKOWSKI: Nie byłem w posiadaniu tajemnej wiedzy. Usłyszałem z informacji podawanych w mediach, że przedstawiciele piłkarskich federacji Polski i Ukrainy spotkali się w 2003 r. we Lwowie przy okazji futbolowego święta i zaakceptowali pomysł wspólnego organizowania Euro w 2012 roku. Nie byłem jeszcze ambasadorem i akurat w tym czasie w zasadzie nie zajmowałem się sprawami ukraińskimi. Dla mnie punktem zwrotnym w tej kwestii było objęcie stanowiska szefa doradców premiera w rządzie Marka Belki, który powstał wiosną 2004 r.
Dlaczego to było takie istotne?
Pan premier wiedział o mojej słabości do Ukrainy i kontaktach z ukraińskimi politykami, działaczami, ludźmi kultury. Dlatego dostałem od niego swego rodzaju carte blanche na relacje polsko-ukraińskie. Wtedy się zainteresowałem, co słychać z pomysłem wspólnego Euro, bo przez kilka miesięcy sprawa medialnie przycichła. Zapytałem wiceministra Adama Giersza, który w dużym resorcie edukacji odpowiadał za sport, co się dzieje z tym projektem. Odpowiedział, że najwyraźniej idea upadła, choć on sam, to muszę podkreślić, był zwolennikiem organizowania tej imprezy.
A ktoś był przeciwnikiem?
Tak stanowczo o nikim nie mogę powiedzieć, jednak w ministerstwie kierowanym przez panią Krystynę Łybacką – mówię jeszcze o rządzie Leszka Millera – nie było wystarczającego entuzjazmu, by realizować ten pomysł. Spadł na ministerstwo jak grom z jasnego nieba, bez analiz, bez rzetelnej oceny szans, więc była to raczej gra na zwłokę. Całkiem możliwe, że brakowało wiary, że to może się udać. Poza tym były inne priorytety, także w polityce sportowej. Staraliśmy się o inne imprezy i strategia była taka, by lepiej się skupić na konkretnych i realnych celach, a niekoniecznie na Euro, które było wyzwaniem potężnym.
Czyli pan włączył się w akcję starania o Euro dla Polski i Ukrainy w maju 2004 r.?
Tak, ale proszę wziąć pod uwagę, że rząd Belki nie dostał wotum zaufania w pierwszym podejściu, trzeba było czekać na drugie głosowanie, więc to się wszystko przedłużało. Nowym ministrem edukacji i sportu został Mirosław Sawicki, który miał serce do współpracy z Polską i Ukrainą, nie tylko w sprawach sportowych. Udało się go przekonać, że warto wrócić do umierającego pomysłu. Uznaliśmy, że tu nie chodzi tylko o piłkę nożną, że jest to szansa na zbudowanie nowego mostu w relacjach między naszymi państwami i narodami. To była wielka sprawa. Kiedy jednak chcieliśmy wrócić do rozmów, okazało się, że szef ukraińskiej federacji piłkarskiej Hryhorij Surkis ma już inny pomysł.
W którym zamiast Polski jest Rosja?
Stwierdził, że Polska za długo się zastanawiała, więc się naburmuszył i wymyślił inną opcję. W gruncie rzeczy pomysł organizowania Euro razem z Rosją wydawał mu się ciekawszy.
Ale Rosjanie nie chcieli z Ukrainą. Zapamiętałem zdanie, które miał wypowiedzieć Władimir Putin: "Nie będziemy podnosić tego, co komuś upadło, bo Rosja nigdy nie była i nie będzie chłopcem na posyłki". Prezydent Rosji był oburzony, że Ukraina ma czelność najpierw proponować wspólną organizację Euro Polsce i dopiero, jak nic z tego nie wychodzi, zwraca się z taką samą propozycją do Rosji.
Tak było. Później, gdy już zostałem ambasadorem w Kijowie, kilka razy na ten temat z Surkisem rozmawiałem i myślę, że był ze mną szczery. W tamtym czasie na Krymie odbywało się wielkie forum ekonomiczne. Uczestniczył w nim prezydenci obydwu krajów, czyli Władimir Putin i Leonid Kuczma, premierzy, kogo tam nie było... Istotnym celem tego spotkania było lansowanie w wyborach prezydenckich kandydatury wspieranego przez Rosję Wiktora Janukowycza. Ideę organizowania Euro razem z Rosją Surkis zgłosił właśnie w trakcie tego forum. Oczywiście wcześniej konsultował to w Moskwie z rosyjską federacją piłkarską, a wtedy spróbował zainteresować pomysłem bezpośrednio Putina. Dla nas był to problem, bo mimo że udało się w końcu w naszym kraju porozumieć w sprawie polsko-ukraińskiego Euro na poziomie rządu i PZPN, to Surkis myślał już o mistrzostwach z Rosją.
A więc wszystko zależało od głosu Putina, który gdyby wtedy na Krymie pozytywnie zareagował na propozycję Surkisa, w Polsce nie byłoby Euro?
Ukraina zapewne aplikowałaby razem z Rosją. Surkis mi o tym opowiadał. Ocenił, że popełnił taktyczny błąd. Powinien był w dalszym ciągu prowadzić rozmowy z szefami rosyjskiej federacji piłkarskiej i w ogóle rozgrywać to zakulisowo również na płaszczyźnie politycznej. Był święcie przekonany, że ten ukraińsko-rosyjski projekt jest do automatycznego klepnięcia. I pewnie by tak było, gdyby – co sam mi przyznał – nie powiedział jednego zdania za dużo.
Jakiego?
Że skoro nie chcieli Polacy, to my proponujemy wspólne Euro Rosji. Surkis już po fakcie przyznawał, że takimi informacjami należało się dzielić na poziomie piłkarskich federacji, gdzieś w zaciszu gabinetu polityków, ale na pewno nie był to powód, by przekazywać wiadomość prezydentowi Rosji, na dodatek w sytuacji publicznej.
To się nie mogło udać, reakcja Putina była oczywista. Surkis sam na siebie ukręcił bicz. Żałował tego, bo do całej akcji był dobrze przygotowany, wiele kwestii wstępnie już załatwił. Projektem skutecznie zainteresował Wiktora Czernomyrdina, byłego premiera Rosji, który wówczas był ambasadorem w Kijowie. Liczył, że to naprawdę będzie przeprowadzone, zwłaszcza że popierał prorosyjskiego Wiktora Janukowycza, a więc politycznie to również się składało. Reakcja Putina spowodowała, że Rosja zgłosiła samodzielną kandydaturę. Ostatecznie odpuściła, bo postanowiła ubiegać się o mundial, który dostała w 2018 r.
Dla Polski brak zgody Putina był oczywiście doskonałą wiadomością, bo dzięki temu wracał pomysł organizowania mistrzostw Europy z naszym krajem.
Już nie traciliśmy czasu. Dwa tygodnie po negatywnej deklaracji Putina poleciałem do Kijowa. Spotkałem się z Surkisem oraz z ukraińskim wicepremierem odpowiedzialnym za sport. Przywiozłem wstępną zgodę naszego premiera i ministra na wspólną aplikację. Wtedy Surkis był już bardzo zadowolony, że udało się wskrzesić tę ideę, bo zdawał sobie sprawę, że skoro nie udało się z Rosją, to została mu tylko Polska. Uruchomiliśmy niezbędne procedury, trzeba było się spieszyć, bo na początku 2005 r. UEFA ogłaszała listę zakwalifikowanych kandydatów.
Na Euro zgadzał się premier, ministrowie. A jakie było zdanie prezydenta Polski Aleksandra Kwaśniewskiego?
Jak wiadomo, w przeszłości był mocno związany z organizacjami i urzędami sportowymi, więc jego zdanie było szczególnie cenne i poważane. Gdy rząd się zdecydował na Euro, pan prezydent nie przeszkadzał.
I to jest odpowiedź godna zawodowego dyplomaty…
Powiem inaczej – wcześniej miał duże obawy, że sobie nie poradzimy, że to zbyt duża impreza, że porywamy się z kopią na wiatraki.
Bo też trzeba przyznać, że w tamtym czasie – mając na uwadze jakość stadionów w Polsce, ale także ogólny poziom wymaganej infrastruktury – pomysł organizowania Euro w Polsce wyglądał na mrzonkę. Pan naprawdę w to wierzył?
Przekonywały mnie argumenty wypowiadane między innymi przez prezesa PZPN Michała Listkiewicza, który bywał na mistrzowskich piłkarskich imprezach, widział, jak one są zorganizowane, jak przebiegają i był pewien, że Polska sobie poradzi, zwłaszcza we współpracy z Ukrainą. PZPN w tym względzie miał wiele kontaktów i obserwacji. Jeżeli związek wierzył, że wyzwanie jest do udźwignięcia, podzielałem jego wiarę. Na fali entuzjazmu padało wiele pięknych deklaracji o nowych autostradach, przebudowie centrów miast. Nie udało się wielu rzeczy zrealizować, ale to nie były warunki konieczne. To, co należało wykonać – przede wszystkim w sprawie nowych stadionów albo odpowiedniej modernizacji lotnisk – zostało wykonane.
Sfałszowane wybory prezydenckie, które jesienią 2004 r. wyniosły do władzy Wiktora Janukowycza i wybuch pomarańczowej rewolucji nie szkodziły idei Euro?
Nie, bo mimo odsunięcia Janukowycza od władzy, Surkis utrzymał wpływy, wciąż był szefem ukraińskiego futbolu, w urzędzie centralnym do spraw sportu też ostało się wielu znaczących ludzi, więc można było kontynuować podjęte prace. Nowy prezydent Wiktor Juszczenko był zwolennikiem Euro, podobnie jak prezydent Lech Kaczyński. Obaj w kwietniu 2007 r. byli w Cardiff, gdy ważyły się losy naszej kandydatury. Trudno byłoby wymienić wszystkie istotne osoby zaangażowane w projekt mistrzostw – ze strony PZPN, rządu, samorządów.
We wrześniu 2005 r. został pan ambasadorem w Kijowie. Czy pana udział w staraniach o Euro miało wpływ na tę nominację?
Wydaje mi się, że decydowała moja działalność podczas pomarańczowej rewolucji, kiedy koordynowałem grupę międzynarodowych mediatorów. Nie zmienia to faktu, że kwestia idei polsko-ukraińskiego Euro była mi wtedy bardzo dobrze znana. Decyzja o wysłaniu na placówkę do Kijowa zapadała, kiedy jeszcze prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, ale za kadencji Lecha Kaczyńskiego i później także Bronisława Komorowskiego uznawano moje kompetencje.
https://www.onet.pl/sport/onetsport/putin-odrzucil-propozycje-euro-2012-moglo-nie-odbyc-sie-w-polsce/j4sm56w,d87b6cc4?fbclid=IwAR2W4RnbjBuCycSDbptmbPP05lyg9sjrb_H2s8AZ728suYYCIeXFF8H3qXc
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz